czwartek, 15 grudnia 2011

Kogo powinien interesować Internet ukryty?

Problem ukrytego Internetu jest interesujący jeszcze z tego powodu, że większość artykułów na ten temat pochodzi sprzed kilku lat, a to - jak wiadomo - jest epoka w dziejach Sieci. Autorzy licznych publikacji często na przykład przytaczają dane z artykułu Michaela K. Bergmana The Deep Web: Surfacing Hidden Value. Jest to bez wątpienia publikacja godna zaufania, problem w tym, że pochodzi z roku 2001, opisuje więc głównie stan miniony.
Mając świadomość tego faktu, przytaczam za Bergmanem dane na temat zawartości ukrytego Internetu. Tu jednak, być może, nie zmieniło się szczególnie wiele, bo dane mówią o tym, jakich informacji można oczekiwać w nieznanej części Sieci. Najwięcej jest tych, które związane są z humanistyką (13,5 proc.) a także z wiadomościami i mediami (12,2). Inne działy wiedzy są wyraźnie skromniej reprezentowane, np. informatyka zajmuje ok 6,9 proc. danych ukrytego Internetu a sztuki piękne 6,6 proc.
Na koniec będzie dobra rada dla humanistów i medioznawców i medialnych praktyków: Szukajcie w ukrytym Internecie, a pewnie coś znajdziecie.

środa, 30 listopada 2011

Czy w Internecie coś może być ukryte?

Żartobliwa myśl powiada, że jeśli czegoś nie ma w Internecie, tego w ogóle nie ma. A do sprawdzania tego, co jest, używamy Google’a. Wynika stąd, że o tym, co jest, decyduje Googlowa wiedza.
Dobrze jednak wiedzieć, że dogmat o boskości Google’a jest często kwestionowany. Ba, sławna ta wyszukiwarka zdaniem niektórych znajduje co najwyżej kilka procent danych dostępnych w Internecie, a wedle kalkulacji skrajnych, choć trudnych do kwestionowania, zaledwie 0,2 proc.
Wszystko zależy oczywiście od metody liczenia, więc nie należy się zbytnio przywiązywać do takich kalkulacji.
Faktem jest jednak, że wyszukiwarki ogólne nie są w stanie znaleźć wielu informacji. Ta część, której nie znajdują, zwana jest ukrytym Internetem (ang. Invisible Web).
Rozpoczynam więc cykl artykułów, w których postaram się objaśnić to zjawisko. Być może uda się dotrzeć do nieznanych źródeł, informacji tajemniczych i faktów nieujawnionych. Czy tak, wiedzieć nie możemy, bo to, co ukryte, zrazu musi być też tajemnicze.

wtorek, 15 listopada 2011

Jak się nie dać wyszukać (4)?

Czwarta metoda internetowej ochrony samego siebie nie wymaga żadnych urządzeń ani żadnej specjalnej wiedzy. Jest stara jak świat i ciągle skuteczna. Może mieć formę porady: „Nie mów za dużo”.
Jest to więc zasada dyskrecji, a powinniśmy unikać rozpowszechniania informacji nie tylko o sobie, ale też o innych. Miłośnicy portali społecznościowych mają tu najwięcej do stracenia i zyskania. Zwłaszcza Nasza Klasa uchodzi za miejsce, gdzie miliony ludzi niefrasobliwie udostępniają informacje, choć można by je podawać oszczędniej. Nie trzeba np. numeru telefonu, Gadu-Gadu i Skype’a udostępniać całemu światu,wystarczy znajomym.
Wiadomo, że wspomniany portal tak znakomicie nadaje się do zbierania informacji różnego rodzaju, że stał się niemal podstawowym źródłem pracy dla tych, którzy potrzebują informacji o osobach i grupach osób, np. marketingowców, detektywów, windykatorów.
Co robić? Najlepiej stać się tajemniczym. To zawsze działa.

poniedziałek, 31 października 2011

Jak się nie dać wyszukać (3)?

Inny sposób ukrycia się w Internecie polega na użyciu programów, które zainstalujemy w komputerze, a one odwdzięczą się, zapewniając nam anonimowość. Najbardziej znanym jest prawdopodobnie TOR, co jest skrótem efektownej nazwy The Onion Router. Idea polega na wielokrotnym szyfrowaniu przesyłanych danych a potem na ich stopniowym rozszyfrowywaniu, powstaje więc taki twór wielowarstwowy, który przypominać może cebulę (po angielsku onion).
Konieczność instalowania programu można uznać za utrudnienie, choć raczej niewielkie. Większym może być ograniczenie prędkości łącza, ale to dotyczy chyba wszystkich sposobów, które służą do maskowania obecności w Internecie. Tak jednak bywa, że musi być coś za coś.
TOR ma też inne oprócz podstawowej zalety, na przykład można za jego pośrednictwem zabezpieczać wszelkie sposoby komunikacji, również pogawędki.
A gdzie go znaleźć? Tu: http://www.torproject.org/.

sobota, 15 października 2011

Jak się nie dać wyszukać (2)?

Druga możliwość bycia anonimowym w Internecie polega na skorzystaniu z tzw. anonimizera*. Jest to słowo o niezbyt jasno ustalonym znaczeniu, zwłaszcza w języku polskim. W angielszczyźnie anonymizer to takie narzędzie, które pozwala internaucie zabezpieczyć się przed byciem śledzonym i wyśledzonym w Internecie. Najpowszechniej znane i dostępne są „anonimowe proxy”, a więc anonimowość oparta na łączeniu się z Internetem przez serwery pośredniczące w komunikacji.
Wszystko to wygląda groźnie, ale w praktyce można z takiej usługi korzystać dość łatwo. Trzeba tylko znaleźć adres jakiegoś serwera proxy (np. wpisując to słowo w okienku wyszukiwarki), a potem w jego okienku wpisywać adresy, z  którymi chcemy się łączyć.
Jest to rozwiązanie proste i użyteczne, choć za anonimowość zapłacimy pewnymi niewygodami, a zwłaszcza wolniejszym łączeniem się z Internetem.
=====
* Nazwa tego urządzenia to osobny problem. Jeśli zostanie omówiony, to tylko w blogu O języku polskim.

piątek, 30 września 2011

Jak się nie dać wyszukać (1)?

W blogu o szukaniu w Sieci prędzej czy później musi się pojawić odpowiedź na pytanie „A jak się ukryć w Internecie?”. Wkrótce pewnie się okaże, że jest ono ważniejsze niż wszelkie pytania na temat skutecznych poszukiwań.
Rzecz okaże się bardzo trudna, jeśli chcemy naruszyć prawo lub nawiązać bliskie związki ze światem przestępczym. Kto jednak nie ma tak skrajnych potrzeb, jest w sytuacji łatwej do opanowania.
Jeśli więc nie chcemy zostawić po sobie zbyt wiele śladów w Internecie, co należy uznać za działanie rozumne, wystarczy znać kilka zasad.
Po pierwsze, należy oszczędnie udostępniać informacje o sobie, wedle zasady „Tyle, ile trzeba”. Jeśli nie musisz podawać adresu, nie podawaj go. Jeśli nie musisz przedstawiać światu zdjęcia swojej eleganckiej willi, to go nie przedstawiaj. Ale jeśli musisz zrobić i jedno, i drugie, nie dziw się.
Drugie, trzecie i następne w następnych wpisach.

czwartek, 15 września 2011

America OnLine, czyli znowu o gigantach z minionej epoki internetowej

Nazwa America OnLine (AOL) znaczyła kiedyś sporo, ale w USA. Poza Stanami Zjednoczonymi swojej obecności nie zaznaczyła zbytnio, ale niech się nikt nie śmieje. Mam przed sobą mój ulubiony poradnik na temat Internetu z roku 1995, w którym piszą, że „Pod koniec 1993 r. America Online przedstawiła swój Internet Center [...], a pojawiający się ekran wprowadzający pozwala nawet nowicjuszom na szybki dostęp do wszystkich ważniejszych możliwości Internetu”.
AOL próbowała chyba zdobyć rynki poza USA, nawet polski, bo pamiętam, że coś ok. 1997 r. kupiłem modem z załączoną płytą, na której były udogodnienia pozwalające zostać ich klientem. W ostatnich latach istniał nawet polskojęzyczny serwis AOL (w ostatnich latach używana jest tylko ta nazwa), ale wszystko to na nic. Ameryka jest online tyle że bez America OnLine.

środa, 31 sierpnia 2011

Google dla podróżników (2)

Przed podróżą i podczas niej dobrze jest znać przynajmniej kurs waluty w kraju, który chcemy odwiedzić. Jest  to dość proste, trzeba wpisać sumę, po niej międzynarodowe skróty walut, które chcemy przeliczać, a między nimi dodać przyimek „w”. Na przykład:
I pod spodem mamy wynik. Aż 6 cyfr po przecinku sugeruje nadzwyczajną dokładność, niestety dopisek linijkę niżej studzi entuzjazm. W wyjaśnieniach dodatkowo dowiadujemy się, że jest to kurs Citibanku, który w tej sprawie niczego nie gwarantuje, podobnie jak Google nie gwarantuje dokładności kursów walutowych, które bardzo dokładnie podał.
Kto woli więcej precyzji, niech wpisze „kursy walut”.
A jeśli mu to wyszukiwanie googlowe odpowiada, niech przed jego rozpoczęciem wpisze„międzynarodowe skróty walut”.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Google dla podróżników (1)

Szanujący się podróżnik, również wirtualny, lubi mieć dostęp do map i planów miast, bo ułatwia to wędrówkę prawdziwą i jest konieczne, gdy chcemy wędrować kursorem po mapie. To akurat jest googlowa możliwość, która nie wymaga wcześniejszej wiedzy, ale dobrze przecież nawet w Internecie działać świadomie.
Trzeba wpisać w okienku nazwę wyszukiwanego miejsca (państwa, miasta itd.), i już.
Lepiej nie klikać wcześniej na link „Mapy”, bo utrudnimy sobie dostęp do wyszukiwania stron. Do map i tak mamy szybki dostęp, wystarczy kliknąć na obrazek.
Można też wpisywać bardziej skonkretyzowane lokalizacje, np. kody pocztowe, nazwy ulic z numerami.

niedziela, 31 lipca 2011

Od do

A co zrobić, gdy chcemy znaleźć informacje o historii Polski, ale z czasów, dajmy na to, powstania styczniowego (1863-64)? Wpisywać wszystkie lata na przykład od 1850 do 1875?
Nie trzeba. Google może poszukać liczb z określonego zakresu, musimy tylko wiedzieć, jak go o tym poinformować. Należy wpisać tak: „historia Polski 1850..1875”. Dwie liczby, między nimi dwie kropki, bez odstępów, cudzysłowy lepiej pominąć.
Jeśli chodzi nam o jakieś jednostki miar, trzeba podać ich skrót, np. „samochody 450..500 cm”, gdy chodzi nam o długość samochodu, a „samochody diesel 2000..2500 cm3”, gdy szukamy silnika o odpowiedniej pojemności. Poszukiwanie używanego samochodu można rozpocząć od wpisu „mercedes 25000..30000 pln”.
W wynikach mogą pojawić się różne zaburzenia, ale nie warto o nich wiele mówić, bo mimo wszystko ten sposób wyszukiwania jest skuteczny i użyteczny.

piątek, 15 lipca 2011

Do czego przydać się może lupka?

Inne korzyści z podglądu Google Instant Preview, które zdaniem twórców i realizatorów tej koncepcji są istotne, to możliwość porównywania wyników oraz przyśpieszenie wyszukiwania.
Porównywanie wyników na postawie miniaturek może dać chyba tylko tyle, że uprzywilejowane staną się strony efektowne wizualnie. Wyszukiwanie w sieci jednak to tekstowe wyszukiwanie tekstów, a z tymi można się zapoznać dopiero po otwarciu strony. Trudno więc się spodziewać szczególnej zmiany w skuteczności wyszukiwania.
Większe nadzieje wiązałbym z możliwością przyśpieszenia wyszukiwania, ale w specyficznych okolicznościach. Mam na myśli znany prawie każdemu internaucie wypadek, gdy staramy się odnaleźć stronę, na której byliśmy, a nie mamy do niej zakładki, a zapis w historii już został usunięty. Wtedy rzeczywiście podgląd może ułatwić odnalezienie poszukiwanej witryny.
A teraz, gdy już udało się odkryć najlepsze zastosowanie lupki, w wynikach wyszukiwania jej nie widać. I znowu jest problem do rozwiązania.

czwartek, 30 czerwca 2011

Lupa czy mikroskop?

Google Instant nadchodzi, Google Instant Preview już jest, obecny w postaci małej ikonki z prawej strony wyszukanych linków. Ikonka przedstawia lupę, choć może lepszy byłby mikroskop, bo po kliknięciu na ikonkę zobaczymy miniaturkę wyszukanej strony.
Czemu to ma służyć, można się domyślić. Będziemy mogli podejrzeć stronę, żeby się wstępnie rozeznać, czego można oczekiwać. A jeśli się czegoś nie możemy domyślić, Google nam wyjaśni w instrukcji. Dowiadujemy się więc, że chodzi głównie o możliwość przynajmniej częściowego zneutralizowania spamu. Nie wiem tylko, dlaczego trzeba to robić samemu i na oko, skoro podobno Googlowe roboty przeszukujące Internet są na spam wyczulone. Jeśli ktoś kopiuje jakieś treści i je powieli na stronach internetowych, powinien się liczyć z usunięciem jego stron z indeksów Google’a. Tak być powinno, ale łatwo zauważyć, że nie zawsze jest, zwłaszcza artykuły z Wikipedii są kopiowane masowo. Może jednak Instant Preview przydać się do wstępnego odsiania stron nie zawierających niczego prócz linków. Zawsze to coś.
A może jeszcze jest jakiś pożytek z Googlowej lupki?

środa, 15 czerwca 2011

Autowyszukiwanie?

Już za kilka tygodni Google zaproponuje również w polskiej wersji udogodnienie, z którego można już korzystać w kilku wersjach językowych wyszukiwarki, a które nazywa się Google Instant. Otóż gdy tylko zaczniemy wpisywać cokolwiek w okienku, wyniki zostaną podane w sposób, który określa się słowami „dynamiczne wyszukiwanie”.
Ma to wyglądać tak: Wpisujemy „zamek w Malborku”, a Google, nie czekając, aż skończymy, już podpowiada, co by też można znaleźć. Wpiszemy mu pierwsze słowo, niekoniecznie całe, i już będziemy mieć pierwsze wyszukane hasła, pewnie w rodzaju „zamek Gerda” lub podobnie, bo nie ma wątpliwości, że ten, kto da więcej, szybciej zostanie wyszukany.
Jest to rozwinięcie usługi Google Suggest, która polega na tym, że podczas wpisywania słów kluczowych wyszukiwarka podpowiada nam najbardziej prawdopodobną kontynuację wpisu.
Autouzupełnianie to było widocznie za mało, będziemy teraz mieć autoreklamowanie, choć wedle zapewnień nowy wynalazek ma skrócić czas wyszukiwania, podobno od 2 do 5 sekund.
Nie powinno być jednak źle, bo zmyślną tę opcję będzie można wyłączyć.

wtorek, 31 maja 2011

Czyja domena?

Jeśli kogoś gnębi pytanie, kto jest abonentem tej albo innej domeny internetowej, może sprawdzić to łatwo, bo te informacje są dostępne publicznie. I powinny być, bo chodzi o zapewnienie internautom należnych im praw, np. prawa własności, praw autorskich.
Narzędzie, które służy do sprawdzenia tych informacji, oraz baza danych je zawierająca nazywa się WHOIS, a można je sprawdzić w działaniu, korzystając z adresu www.whois.pl. Często będzie to tylko informacja o rejestratorze domeny, ale ten w razie potrzeby musiałby ujawnić właściciela.
Niektóre internetowe serwisy (np. http://www.ip-adress.com/whois/) umożliwiają zdobycie jeszcze większej liczby informacji, np. o lokalizacji serwera, ruchu pod tym adresem internetowym.
Tym sposobem można odsłonić przynajmniej kilka tajemnic związanych z abonentami domen. Przy okazji proszę zwrócić uwagę na to słowo, które pojawiło się już na początku tekstu. Nie można być właścicielem domeny, można ją tylko wydzierżawić.

niedziela, 15 maja 2011

Ukryj się, a pokaż się

Jednym z marzeń użytkowników Internetu jest takie ukrycie się, żeby nie być rozpoznanym przez nikogo. Wystarczy przyjrzeć się zapisom w forach internetowych, sprawdzić autorstwo blogów, a od razu widać, że ich autorzy chętnie ukrywają się za nickami.
Armii ukrywających się internautów towarzyszy armia internautów ujawniających się w sposób niekiedy przesadny. Wystarczy przyjrzeć się portalom społecznościowym, np. Naszej Klasie, Facebookowi. A najciekawsze jest to, że znaczna część internautów należy i do jednej, i do drugiej grupy.
Jest więc potrzeba podyskutowania o anonimowości internetowej.
W tej sprawie wiadomości są dwie. Pierwsza jest taka, że można śmiało harcować w Internecie bez lęku przed ujawnieniem. Należy jednak znać miarę, bo pełna, stuprocentowa anonimowość najprawdopodobniej nie jest w Sieci możliwa, i to jest wiadomość druga. Jak widzimy, obie wiadomości są zarówno dobre jak i złe, to zależy od punktu widzenia.
Mówiąc inaczej, jeśli jesteśmy anonimowi w Sieci, to przede wszystkim dlatego, że jest to zasada przydatna w komunikowaniu się. Gdyby jednak ktoś ją naruszył, zwłaszcza przekraczając prawo, nie może być pewny dnia ani godziny.
Nie chodzi tu o to, żeby straszyć. Chodzi o to, żeby informować, jak można zdobyć informacje, również o anonimowych internautach. W następnym poście będzie o tym, jak sprawdzić, kto jest właścicielem domeny.

sobota, 30 kwietnia 2011

Szczęśliwy traf

„Szczęśliwy traf” to – jak każdy zauważył, ale bał się przyznać, że nie wie, o co chodzi – nazwa przycisku na stronie głównej Google’a. W wersji angielskiej to się nazywa „I’m feeling lucky”, można więc debatować nad trafnością przekładu. Nie o tym jednak ma być mowa.
Naciśnięcie tego przycisku sprawi, że zostaniemy od razu przeniesieni na pierwszą stronę spośród wyszukanych. Jest to w takim razie skrót, który pozwala pominąć wyświetlaną standardowo stronę z wynikami wyszukiwania.
Czy to dobre, czy złe, niech każdy oceni sam. Moim zdaniem jednak oszczędność wynosi jeden klik i nic więcej. Jeśli ktoś szuka czegoś na poważnie, musi przejrzeć najmniej kilka wyszukanych stron. A jeśli szuka czego popadnie, pozbawia się możliwości trafienia po swojemu (nie zawsze przecież klikamy na pierwszy wyszukany link).
Dzięki informacji jednego ze współtwórców Google’a wiemy, że tylko 1% wyszukań kończy się wyborem opcji „Szczęśliwy traf”, co oznacza, że chyba nie jest specjalnie użyteczna. I co ciekawe, na tym przycisku Google traci podobno 110 mln dolarów rocznie, bo kto pomija stronę z wynikami wyszukiwania, nie ogląda też linków sponsorowanych.
Jeśli ktoś reklam nie lubi oglądać, ten rzeczywiście trafia tym sposobem szczęśliwie. A sam przycisk po naszemu mógłby się nazywać zręczniej, proponuję „Szczęśliwy skrót”.

piątek, 15 kwietnia 2011

Wyszukiwarki losowe?

Nieznośnie dominujące nad światem algorytmy googlowe doprowadziły do powstania różnych desperackich prób wypromowania stron, które by były niezależne od jakichś PageRanków, linków itd. Często realizowany jest pomysł, by zdać się na los. Istnieje na przykład polska wyszukiwarka (tak nazywają ją jej autorzy, ale nie wiadomo, czy to słowo jest tu na miejscu) o nazwie pralka.pl. Nazwa jest widocznie taka, jaka się trafiła, a działa też na zasadzie „Co się trafi, to będzie”.
Autorzy tej tzw. wyszukiwarki, którzy ani myśleli się ujawnić, twierdzą, że naciśnięcie jakiegoś tam przycisku spowoduje wyświetlenie „losowo dobranych stron z naszej bazy”. Na temat tej bazy też nie podają żadnych szczegółów, co znaczy pewnie, że jej nie ma. Ta pralka, to po prostu strona, która ma coś zarobić jak najmniejszym kosztem. No to powodzenia.

czwartek, 31 marca 2011

Co Google źle oblicza?

Rozwiązanie paradoksu googlowego, o którym była mowa ostatnio, może okazać się proste. Niewykluczone, że na każdej ze znalezionych stron wyszukiwane wyrażenie występowało więcej niż raz. Problem w tym, że rozbieżność między liczbą wyników wyszukiwania a liczbą wskazanych stron wynosi 12:1. Oznacza to, że na każdej stronie musiałoby paręnaście razy wystąpić połączenie "czytam blog". Sprawdziłem kilka przypadków, wniosek jest taki, że to raczej niemożliwe.
Konkluzja: Google nasz nieoceniony coś tam liczy źle. A co?

wtorek, 15 marca 2011

Wyników dużo, ale mało, czyli paradoks googlowy

Dziś o paradoksie googlowym, czyli rozbieżności między liczbą wyszukań podawaną przez tę wyszukiwarkę a liczbą faktycznie wyszukanych stron.
Żeby paradoks googlowy wykryć, trzeba odważyć się na przeglądanie następnych stron z wynikami, nie tylko pierwszej. Jest to rzadko spotykane działanie wśród z natury niecierpliwych internautów, więc problem jest – zdaje się – nieznany.
Na konkretnym przykładzie wygląda to tak, że wpisujemy jakąś frazę, np. "czytam blog", po czy dowiadujemy się, że mamy „około 9690 wyników”. Wielkie to bogactwo zaraz zniknie w oczach, wystarczy powędrować do ostatniej strony z wynikami. W tym wypadku będzie to strona 40., a na niej się dowiemy, że wyniki tak naprawdę były 393.
Co prawda dowiadujemy się też, że „Aby pokazać najbardziej trafne odpowiedzi, pominięto kilka bardzo podobnych stron do tych już wyświetlonych”.
Można więc powtórzyć szukanie, co też zrobiłem. Tym razem dostałem wiadomość o 9610 wynikach, tyle że wyświetliwszy je po 10, ostatnie wyszukane linki znalazłem na stronie 80.
Na razie zgłaszam tylko wykrycie tego paradoksu googlowego, bo nie mam zadowalającej odpowiedzi, skąd aż taka rozbieżność. Apeluję do Czytelników o zgłaszanie propozycji jego rozwiązania.

poniedziałek, 28 lutego 2011

FTP, jak to łatwo napisać...

A następnie: eftepe, jak to łatwo powiedzieć... 
Tyle efekciarstwa blogowego, przejdźmy do konkretów. Skrót ten pochodzi od „files transfer protocol”, co przekłada się zwykle jako „protokół transferu plików”.
Zagadkowe te określenia dotyczą przesyłania dużych plików, np. zawierających oprogramowanie, zbiory obrazów, plików muzycznych i czego tam jeszcze.
Szukać ich można po googlowemu, może nawet tak jest najlepiej, ale twardziel internetowy preferuje wyszukiwarki wyspecjalizowane, np. GlobalFileSearch.com (bardzo dobra nazwa), która działa pod adresem http://globalfilesearch.net (dlaczego adres gorszy od nazwy?).
Można sprawdzić i się przekonać, że Google szuka takich plików świetnie. I co z tego? Prawdziwy internauta i tak skorzysta z wyszukiwarki ftp. Ale nie dlatego, że ona znajduje lepiej. Dlatego, że on umie lepiej szukać.

wtorek, 15 lutego 2011

Googlanie, ale nie szukanie

Dziś kilka sztuczek, które można zrobić za pomocą Google'a.
Sztuczka pierwsza, czyli googlokalkulator. Wpisujesz w okienku wyszukiwania odpowiednie działanie matematyczne, np. 123+456, i naciskasz Enter. Jest wynik. Można też odejmować, mnożyć (z gwiazdką), dzielić (używając ukośnika). A co się stanie, jak wpiszesz 5^2? Otrzymasz wynik potęgowania. A gdy mu wpiszesz takie coś: sqrt(100), spodziewaj się, że Ci wyliczy pierwiastek od liczby podanej w nawiasie.
Sztuczka druga, czyli googloprzelicznik. Można w podobny sposób używać Google'a jako przelicznika różnych jednostek długości, wagi, masy. Wpisujemy na przykład „25 cali w cm” i okazuje się, że jest to 63,5 centymetra.
W instrukcji podają nawet tajemniczo, że można przeliczać „wiele innych (jednostek)”, trzeba więc chyba to przetestować, do czego zachęcam.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Na każde pytanie dobre odpowiedzi

Są internauci, którzy już niejedno w Internecie widzieli i z niejednego serwera pliki ściągali. Tacy, którzy szukali plików jeszcze na Infoseeku i dla których wyszukiwanie za pomocą operatorów booleańskich to fraszka.
Dzisiejszy adres zrobi wrażenie nawet na takich bardzo zblazowanych internautach. Będzie to adres wyszukiwarki, która należy do typu zwanego po angielsku question and answer. Nie chodzi o to, że na pytanie jest odpowiedź, bo to robi każda wyszukiwarka, chodzi o to, że na pytanie są pierwszorzędne odpowiedzi.
Zapiszcie więc sobie: www.answers.com. Jest to narzędzie do wyszukiwania tam, gdzie trzeba, a nie gdzie popadnie. Wpisujemy hasło, np. Barack Obama, i dostajemy odpowiedzi. Jest to kilka tekstów, ale nie sądzę, żebyśmy lepsze znaleźli w Sieci, pochodzą m.in. z encyklopedii Britannica, Who2 Biography, Wikipedii.
Szukać można wszystkiego, zawsze z dobrym skutkiem, szkoda, że nie ma takiego narzędzia w polskim Internecie.

sobota, 15 stycznia 2011

Zaawansowane szukanie dla wymagających czytelników

Podstawowym formatem plików internetowych jest HTML. Zwykle jest to dobre, ale bywają z tego powodu problemy. Głównym jest przeogromna liczba plików tego typu, które Google nam prezentuje w wynikach wyszukiwania. Zmyślne algorytmy Googlowe zmyślnymi algorytmami, ale nikt nie zagwarantuje, że to, czego potrzebujemy, nie znajduje się na przykład na 879 stronie wyników, a więc nie mamy szans do tego dotrzeć.
Od czego jednak internetowe doświadczenie, które mówi, że jeśli ktoś już bardzo napracował się nad jakimś tekstem i chce go zaprezentować czytelnikom w postaci typograficznie niezmiennej, zapisuje pliki w formacie PDF? Z doświadczenia tego wynika mądrość, że w PDF-ach zapisuje się cenniejsze rzeczy niż internetowa drobnica potraktowana HTML-em.
Jednym z najlepszych pomysłów na znalezienie wartościowych tekstów będzie więc wyszukiwanie plików PDF. Wykonanie należy do rzeczy prostych, wpisujemy słowa kluczowe, a po nich „filetype:pdf”, np. „Henryk Sienkiewicz filetype:pdf”. Można też skorzystać z wyszukiwania zaawansowanego i tam odważnie wybrać odpowiedni format pliku.
Tym sposobem nigdy nie zabraknie Wam dobrej lektury.